Straszniejsza niż duchy, jest popularność, jaką w Android Market cieszą się aplikacje do ich wykrywania. Jeśli zastanawialiście się czym był, znany z Ghost Busters, wykrywacz energii psychokinetycznej - najprawdopodobniej był to smartfon. Co ciekawe Tony Cornell z brytyjskiego Society for Psychical Research, to właśnie w upowszechnieniu się telefonów komórkowych (i ich polu elektromagnetycznym) doszukuje się przyczyny coraz rzadszych emanacji duchów.
Dla mnie, bardziej przerażające niż brzęczące łańcuchami poczwary, są pozytywne komentarze, pod takimi aplikacjami jak Ghost Radar, Ghost Detector, czy Entity Sensor Pro-EMF Detector. To i tak tylko mała odnoga wielkiego biznesu, jakim za oceanem stały się polowania na cienie. Proste smartfonowe aplikacje to biedna wersja prawdziwego oprzyrządowania łowcy duchów, którego koszt waha się od stu do kilku tysięcy dolarów. Liczniki Geigera, detektory pola elektromagnetycznego, dyktafony, elektroniczne kompasy, kamery termowizyjne, nie wyczerpują tego, w co przyodziewają się łowcy duchów. Pomysł wykorzystania aparatury technicznej do tropienia duchów nie jest niczym nowym. Harry Price stosował kamerę z filtrem podczerwieni i termograf już w latach 40. Spopularyzowanie tego typu narzędzia w polowaniach na upiory przypisuje się, założonej w latach 70. chicagowskiej grupie Ghost Tracker's Club. Dzisiejsi łowcy duchów, wzorują się przede wszystkim na ogłupiających programach telewizyjnych pokroju Most Haunted. Na ich popularności wyrósł etos amerykańskiego łowcy duchów: za dnia zwykłego pracownika biurowego, w noc zaś poszukiwacza przygód, penetrującego strychy i piwnice, a następnie opisującego to na forach pod chwytliwym nickiem.
Dla mnie, bardziej przerażające niż brzęczące łańcuchami poczwary, są pozytywne komentarze, pod takimi aplikacjami jak Ghost Radar, Ghost Detector, czy Entity Sensor Pro-EMF Detector. To i tak tylko mała odnoga wielkiego biznesu, jakim za oceanem stały się polowania na cienie. Proste smartfonowe aplikacje to biedna wersja prawdziwego oprzyrządowania łowcy duchów, którego koszt waha się od stu do kilku tysięcy dolarów. Liczniki Geigera, detektory pola elektromagnetycznego, dyktafony, elektroniczne kompasy, kamery termowizyjne, nie wyczerpują tego, w co przyodziewają się łowcy duchów. Pomysł wykorzystania aparatury technicznej do tropienia duchów nie jest niczym nowym. Harry Price stosował kamerę z filtrem podczerwieni i termograf już w latach 40. Spopularyzowanie tego typu narzędzia w polowaniach na upiory przypisuje się, założonej w latach 70. chicagowskiej grupie Ghost Tracker's Club. Dzisiejsi łowcy duchów, wzorują się przede wszystkim na ogłupiających programach telewizyjnych pokroju Most Haunted. Na ich popularności wyrósł etos amerykańskiego łowcy duchów: za dnia zwykłego pracownika biurowego, w noc zaś poszukiwacza przygód, penetrującego strychy i piwnice, a następnie opisującego to na forach pod chwytliwym nickiem.
Jak powiedział niegdyś Albert Einstein, tak jak wykradzenie kurze jajka nie czyni z nas króla kanciarzy, tak obsługa termometru nie czyni z nas naukowca. No dobrze, może tak nie powiedział, ale na pewno zrobiłby to, po seansie Ghost Hunters, czy innego Ghost Adventures. Mimo, iż łowcy duchów (termin wymyślony w latach 30.) określają siebie, jako badaczy, a to, co robią, jako badania, w ogromnej większości to amatorzy, w żaden sposób niezwiązani z nauką. Metodę naukową utożsamiają z umiejętnością posługiwania się pipcząco-migoczącym ustrojstwem. Oczywiście nie ma żadnych dowodów, aby kamera termowizyjna mogła zobaczyć duszę czyśćcową. Dopóki ktoś nie wykaże, że duchy posiadają określone, dające się zmierzyć właściwości fizyczne, dopóty poszukiwanie ich przy pomocy jakiś elektronicznych mierników nie ma sensu.
To nie koniec zarzutów. Zwykło się, iż paranormalne roszczenie, mogą zostać zaakceptowane jedynie wtedy, kiedy wszystkie naturalne wyjaśnienia zostaną wykluczone. Tymczasem modus operandi łowców duchów wydaje się przypisywać pierwszeństwo wyjaśnieniom nadnaturalnym, a nawet przypisuje nadnaturalną genezę naturalnym zjawiskom. Telewizyjnym tropicielom zjaw nie przyszło do głowy, aby dla porównania pochodzić czasem i po "normalnych” domach. Wypadałoby sprawdzić, czy rzeczywiście w nawiedzonym domu sowa za oknem pohukuje głośniej niż w domku obok, czy zakłócenia pola elektromagnetycznego w domu opętanym są rzeczywiście większe niż w nieopętanym, albo czy wiatr w opanowanym, trzaska drzwiami częściej niż gdzie indziej.
To nie koniec zarzutów. Zwykło się, iż paranormalne roszczenie, mogą zostać zaakceptowane jedynie wtedy, kiedy wszystkie naturalne wyjaśnienia zostaną wykluczone. Tymczasem modus operandi łowców duchów wydaje się przypisywać pierwszeństwo wyjaśnieniom nadnaturalnym, a nawet przypisuje nadnaturalną genezę naturalnym zjawiskom. Telewizyjnym tropicielom zjaw nie przyszło do głowy, aby dla porównania pochodzić czasem i po "normalnych” domach. Wypadałoby sprawdzić, czy rzeczywiście w nawiedzonym domu sowa za oknem pohukuje głośniej niż w domku obok, czy zakłócenia pola elektromagnetycznego w domu opętanym są rzeczywiście większe niż w nieopętanym, albo czy wiatr w opanowanym, trzaska drzwiami częściej niż gdzie indziej.
Od kiedy Galvani poruszył zdechłą żabą, prąd elektryczny jawi się niczym pomost łączący nas z zaświatami. Spirytualizmem parało się wielu XIX wiecznych naukowców zajmujących się elektromagnetyzmem, m.in twórca radiometru William Crookes, czy pionier w dziedzinie połączeń telegraficznych Cromwell Varley. Thomas Edison snuł nawet wizje, w których urządzenia przypominające telefony, skontaktują nas ze duchami. Echa tych szalonych pomysłów widoczne są horrorach, gdzie pierwszą oznaka nadejścia ducha, jest przepalająca się żarówka.
Nie przez przypadek, współcześni łowcy duchów koncentrują się na EVP (Electronic Voice Phenomena), wierząc, iż w szumie radiowym kryją się wypowiedzi zmarłych. Oddziaływanie elektromagnetyczne, w ogromnym zakresie niewidzialne dla naszych oczu, kojarzy się niewidzialnymi duchami - jeśli nie pochodzi z ich kieszeni, to przynajmniej pochodzą z tej samej, niewidzialnej półki. Na rynku wciąż pojawią się coraz to nowe elektryczne sidła, takie jak Ovilus, naganiający nam duchy z całej okolicy. Wystarczy, że coś ma lampkę kontrolną i wyświetlacz, jeśli płynie w tym prąd, duchy się nie oprą. Najpewniej metafizyczne kłusownictwo szybko nie ustanie, a kolorowa, dotykowa magia, jaką nosimy po kieszeniach, może przysporzyć kolejnych elektrycznych zabobonów.